W końcu! Pojechałem w Bieszczady. Nie byłem tam – jak ostatnio udało mi się policzyć – 18 lat. Dalej nie wiem jak to mogło się stać…
Jedno jest pewne – nie mogłem trafić lepiej z pogodą. Cztery dni pięknego słońca, mglistych poranków, wielowarstwowych krajobrazów nasyconych niebieskawą parą wodną. To wszystko dane mi było podziwiać w ciągu kilku dni wypraw. Trochę się obawiałem, bo wszyscy mówili, że Bieszczady się zmieniły, ja jednak miałem nadzieję, że odnajdę tam cokolwiek z tej 18-letniej przeszłości. Odnalazłem więcej niż się spodziewałem. Może to urok Ustrzyk Górnych, może trochę moja wyobraźnia. W każdym razie było bardzo klimatycznie.
Na pierwszy dzień łażenia wybrałem Tranicę. Wybrałem się bardzo rano (6:30) do Wołosatego, skąd zamierzałem wejść na Tarnicę a potem na Halicz i Rozsypaniec. Przywitały mnie piękne poranne mgły, które ze wschodzącym słońcem dały niesamowity klimat. Już na początku trasy dołączył do mnie Józek – emerytowany górnik, który przyjechał specjalnie po to, żeby wejść na Tarnicę i wrócić. Nikogo więcej na szlaku nie spotkaliśmy. Po pokonaniu ogromnej ilości schodów (tak… schodów! – ktoś zrobił schody na Tarnicę….) rozgościliśmy się na szczycie, gdzie za chwilę pojawiły się Renata i Aśka – po krótkiej rozmowie zawiązała się drużyna, która w prawie nie okrojonym składzie miała dotrwać do końca mojego pobytu w Bieszczadach. Wspólnie przeszliśmy piękną i malowniczą trasę okalającą Tarnicę (przez Halicz, Rozsypaniec) i potem tą okrutnie nudną 8km drogą przez las dotarliśmy z powrotem do Wołosatego. Jurek wsiadł w samochód i pojechał do domu… A my dalej byliśmy pod wrażeniem tego człowieka. Umówiliśmy się na kolejną wyprawę następnego dnia.












Drugi dzień to wyprawa na Połoninę Caryńską – wejście od Ustrzyk a zejście do Brzegów Górnych. Trasa krótka a jednocześnie bardzo malownicza zapewniła nam zajęcie na przedpołudnie. Na Brzegach byliśmy już po 12-tej (schodząc współczuliśmy wszystkim mozolnie gramolącym się w pełnym słońcu od Brzegów). Tego dnia postanowiliśmy jeszcze pojechać nad Solinę – tu zdjęcia pojawią się nieco później.












Jako, że ostatni dzień zgodnie z oczekiwaniami był już pewnym wyzwaniem dla moich stóp – jak zwykle narobiłem sobie odcisków – wybrałem wraz z drużyną trasę na Małą i Wielką Rawkę poprzez Dział. Jest to trasa długa ale bardzo przyjemna, bo po dość ostrym podejściu od Wetliny dalej idzie się juz praktycznie szczytami przez kolejne malownicze polanki, aby na końcu dotrzeć na kolejno na Małą i Wielką Rawkę. Po dłuższym odpoczynku krótka wizyta na granicy i powrót karkołomnym zejściem do Ustrzyk. Tego dnia, po kolejnym „kotlecie zakapiora” w Bieszczadzkiej Legendzie drużyna się rozwiązała z obietnicą powtórki w przyszłości.









To jednakże nie kończy mojej historii tegorocznych Bieszczad. Pozostaje Bieszczadzka Kolejka Leśna. Przyjechałem w sobotę i niedzielę chciałem właśnie poświęcić tejże. Wszystko jednak zmieniło jedno zdanie usłyszane właśnie po południu w sobotę od przemiłej obsługi stacji w Majdanie – „… a spóźnił się Pan na parowóz …” – tak P-A-R-O-W-Ó-Z. Na szczęście z nadchodzącego wielkiego doła wyciągnęło mnie następne zdanie – „… ale będzie jeszcze jeździł w czwartek …”. W obliczu takiej wieści niedzielę poświęciłem na spalinówki wożące weekendowych turystów jednocześnie przygotowując sobie grunt pod zdjęcia w czwartek. Kiedy w drodze powrotnej na Roztocze przejeżdżałem przez Majdan wszystko się potwierdziło – parowóz już spokojnie kopcił czekając na kurs. Kawałem samochodem, 5km torem (postanowiłem uszanować ustawione na drodze do Balnicy znaki zakazu ruchu), jakieś 20 minut oczekiwania i parowóz w pięknym bieszczadzkim krajobrazie znalazł się w mojej kolejowej kolekcji. Potem już tylko 5km z powrotem (minął mnie wracające z Balnicy zarówno spaliniak jak i parowóz) i w drogę na Roztocze.













Fantastyczne zdjęcia! Naprawdę czuć klimat tego miejsca. Ja ostatnio „wyżywałam się fotograficznie” będąc na kajakach na Pilicy. Nawet wyszło kilka fajnych fotek 🙂