Tegoroczne wakacje postanowiłem rozpocząć do Szwajcarii – kraju, w którym, choć jest tak blisko, nigdy wcześniej nie byłem. Choć podróż rozpocząłem w Zurychu i Lucernie – to ten wpis będzie tylko o jednym miejscu – Zermatt. Właśnie tam postanowiłem przywitać się z wysokimi górami. Podobnie jak w Szwajcarii również nigdy wcześniej nie byłem w Alpach, a przede wszystkim w otoczeniu cztero-tysięczników.

Koniecznie trzeba zacząć od tego, że zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Pewnie dlatego, pozostała część wpisu może być tym zakochaniem nico nasiąknięta – co dla prawdziwego alpinisty zapewne wyda się śmieszne i przerysowane. Tym nie mniej – dla mnie – dla przeciętnego góro-spacerowicza – Alpy zrobiły niesamowite wrażenie. Oczywiście przytłoczyły mnie wielkością, wysokością i przestrzeniami. Ale przede wszystkim urzekły różnorodnością krajobrazu – poczynając od (dla mnie) niezdobywalnych szczytów czerotysięczników, przez skalne rumowiska roztaczające się w okolicach 3000 metrów, trawiaste łąki pokryte drobnymi porostami nieco niżej, wręcz księżycowe krajobrazy dolin wytartych przez cofające się lodowce aż po zalesione niższe partie poprzecinane wąwozami rzek lodowcowych.

Korzystając z niesamowitej infrastruktury dla turystów postanowiłem „zdobyć” 3 szczyty – z których schodząc do Zermatt mogłem uwiecznić na zdjęciach wszystkie te różnorodności form górskich oraz zatykające dech w piersiach niekończące się widoki.

A wszystko to w cieniu groźnego, magnetycznego, hipnotyzującego Matterhorn’u. Nigdy jeszcze w górach nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Kiedy trzeciego dnia, podczas wyprawy na Rothorn „góra matka” w końcu ukazała całe swoje oblicze – po prostu stałem, patrzyłem i nie mogłem się ruszyć. I tak już było do końca, dla mnie – nie sposób było spojrzeć na ten magiczny kształt tylko przelotnie, nie sposób było się co chwilę na niego nie obejrzeć. Samotny, otoczony czterema lodowcami, górujący nad okolicą, groźny, kuszący – Matterhorn.


Gornergrat – tutaj byłem 2 razy – pierwszego i ostatniego dnia pobytu w Zermatt. Pierwszego dnia pogoda nie rozpieszczała, w trakcie zejścia dość porządnie zmokłem – ale też dzięki temu powstały zdjęcia mroczne i bardzo klimatyczne. Za drugą wizytą pogoda była piękna, zdecydowałem się na inną drogę zejścia – tak aby obejrzeć końcówkę doliny lodowca Gorner.


Klein Matterhorn – to najwyżej położone miejsce w jakim byłem (3880 mnpm). Na tej wysokości mogłem podziwiać okolice znad chmur, które przetaczały się poniżej tego szczytu. Dzięki temu udało się zrobić wiele klimatycznych zdjęć a także trochę doświadczyć aklimatyzacji na tej, już znaczącej wysokości.


Rothorn – tego dnia panowała najlepsza pogoda, toteż była to najdłuższa wyprawa. Zejście z Rothorn, przez dolinę lodowcową usianą małymi i większymi jeziorami, aż po leśne zejście wzdłuż rwącej lodowcowej rzeki – a wszystko to w otoczeniu oświetlonych słońcem okolicznych szczytów.


Tak wyglądało moje przywitanie z Alpami. Na pewno wrócę, bo już okrutnie tęsknię. O pociągach w Szwajcarii, Lucernie i Sankt Moritz napisałem oddzielny wpis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *