Kiedy planowałem krótki, kwietniowy wypad w Tatry, w najskrytszych myślach nie spodziewałem się tego co mogło się wydarzyć. Myślałem raczej o zielonych łąkach i szumiących wiosną dolinkach z resztkami śniegu w górnych partiach gór.

Wyjeżdżałem z Warszawy w piękną wiosenną pogodę a dotarłem do Zakopanego w środku zimy słuchając komunikatów o paraliżu jaki dotknął południową cześć Polski. W samym Zakopanym śniegu po kolana, a samo miasto wydawało się być całą sytuacją równie zaskoczone co reszta kraju. Prognoza na następny dzień nie była specjalnie optymistyczna – miało dalej padać, mocno padać.

Poranek, szybkie spojrzenie przez okno – biało, pada, chmury. Wizyta na stronie TPN’u rozwiewa jakiekolwiek wątpliwości – opady prognozowane są przez najbliższe 24 godziny a w górach wprowadzono 4 stopnień zagrożenia lawinowego. Coż robić, postanowiłem wybrać się w dolinkę Kościeliską z zamiarem dojścia na szarlotkę w Ornaku. Normalnie zadanie to było by banalnie proste – jednakże okazało się, że w tych warunkach była to wyprawa dość mocno ekstremalna. Trzeba sobie powiedzieć jasno – nie wiedziałem jeszcze nigdy Tatr w takich warunkach. Nie ma co więcej pisać – zapraszam do obejrzenia zdjęć z których wieje śniegiem i białością. Szarlotka i grzaniec na Ornaku smakował jak nigdy…

Dzień następny napawał lekkim optymizmem – wieczorem prognozowano zanik opadów. Pomyślałem sobie, że może warto by spróbować zaatakować Morskie Oko. Rano, rzeczywiście już nie padało, ale niebo pokryte było grubą warstwą chmur. Szybkie spojrzenie na stronę TPN’u – 4 stopnień zagrożenia lawinowego dalej obowiązuje, ale prognoza na Morskie Oko pokazuje słońce… Hm, pomyślałem, że to jakiś błąd, ale wybrać się i tak warto. Z polany Palenica ruszyłem jeszcze przy chmurach, jednakże po 15-20 minutach na niebie najpierw pojawiły się pierwsze prześwity a w ciągu kolejnych kilkunastu – nie było już ani jednej chmury. Nieziemska jasność – kwietniowe słońce, błękit zupełnie czystego nieba i wszechobecny śnieg. Takiej drogi na Morskie jeszcze nigdy nie miałem. Co prawa na końcu – prawie po kolana w śniegu oraz z lekkim dreszczem przejścia przez Żleb Żandarmerii ale za to jak pięknie. Nie ma co opisywać, trzeba zobaczyć. Mam nadzieję, że na zdjęciach choć trochę widać te kilka wyrwanych brzydkiej pogodzie godzin.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *