Zastanawiałem się, czy da się zrobić 120 tysięcy kroków w 3 dni, w dodatku jeszcze mając sporo innych obowiązków. Ale skoro Apple twierdzi, że się da to musi tak być. A więc przyjmijmy, że w czasie ostatniego wypadu do Amsterdamu zrobiłem te kroki co przekłada się na nieco szaloną odległość ponad 100km ð Muszę przyznać, że był to pierwszy raz kiedy poważnie zacząłem zastanawiać się, czy brać ze sobą aparat – w końcu ile razy można zrobić te same zdjęcia. Ostatecznie, jak można się domyślić, opcja ta została wyłącznie w sferze rozważań, bo jakże tak bez aparatu? Pomyślałem sobie, że może uda się jakoś jeszcze przynajmniej raz podejść do zdjęć a przy okazji sprawdzić kilka rzeczy, które chodziły mi po głowie. Po pierwsze – miałem wrażenie, że dotarłem do końca przydługiej przygody z przygotowaniem poprawnego profilu koloru do A6500 w Lightroomie. Po drugie, chciałem zrobić podejście do oceny czy uniwersalne szkło, które pojawiło się na horyzoncie oferty Sony może zastąpić dwa, które już posiadam. I w końcu po trzecie – Amsterdam w Styczniu był dla mnie niewiadomą, wartą ponownego odkrycia. To może po kolei…
Kalibracja koloru. Jak już napisałem we wstępie, mam wrażenie, że dotarłem do końca tej długiej i pełnej „przygód” podróży w sprawie stworzenia finalnego profilu koloru do A6500 używanego w Lightroomie. Od czasu, kiedy popełniłem ten tekst wiele się zmieniło. Ostatecznie zdecydowałem się na kalibrację przy pomocy Colorchecker’a. Moje negatywne doświadczenia oraz różnice w otrzymywanych kalibracjach z Adobe DNG Profile Editor oraz Colorchecker’a miały podstawowe źródło w balansie bieli. W DPE trzeba go ustawiać ręcznie (co przeoczyłem) a Colorchecker co prawda robi to sam ale jest dość czuły na jego dużą odległość od wzorcowego 6500k i 2500k (w wypadku kalibracji podwójnej). Ostatecznie wyniki kalibracji z obu rozwiązań okazały się podobne przy czym Colorchecker wydał się naturalniejszy. Tak więc w końcu wykonując wzorce w świetle bardzo zbliżonym do 6500k i 2500k zrobiłem profil i uznałem go za w miarę finalny.
Uniwersalny zoom. Tym razem wziąłem ze sobą następujący zestaw szkieł: SEL 10-18 f/4.0, SEL 16-70 f/4.0 Z, FE 85 f/1.8 oraz SEL 35 f/1.8. Jak widać zabrakło w tym zestawie SEL 18-105 f/4.0 PZ oraz dłuższych zoomów 55-210 i 70-300. Wybór był oczywiście dobry, bardzo wiele zdjęć powstało przy pomocy stałek (85 dalej onieśmiela mnie ostrością, 35 doskonale sprawdza się w nocnych zdjęciach z ręki), 10-18 sprawdził się w miejskich szerokich kadrach (co nie dziwne) – ale oczywiście najwięcej zrobił Zeiss 16-70. I tutaj pojawił się temat do „dochodzenia” albowiem cały czas mam wrażenie, że to 70 to czasami nieco za mało (co potwierdziła ilość zdjęć zrobiona na 70 i potem wycropowana). Mam przecież 18-105, ale ze względu na rozmiar szkło to eliminuje z plecaka conajmniej dwa kolejne … a niestety w plecaczku przy wyżej wymienionym wyborze szkieł nie mieści się 55-210, który to orłem jakości nie jest. Całe to „dochodzenie” wzięło się stąd, że Sony ogłosiło ostatnio nowe uniwersalne szkło pod APS-C (chyba pierwsze od 4 lat) – SEL 18-135 f/3.5-5.6. Co prawda nie ma ono stałego światła, to jednak jego (na razie deklarowane) osiągi mają dorównywać 16-70 i 18-105, które są podobne (choć Zeiss ma moim zdaniem lepszy mikrokontrast). Pokusa polega na tym, że mógłbym tym szkłem zastąpić oba – czyli 16-70 i 18-105 (a posiadając 70-300 w zasadzie mógłbym również pożegnać 55-210). Oczywiście największy problem jest z szerokim końcem – zdjęcia wskazują na to, że ogniskowej 16 i 17 używam jednak dość często, a w tym wypadku byłbym skazany na zmianę na 10-18 (co oczywiście nie jest mega problemem, o ile człowiek się jakoś specjalnie nie spieszy). Zobaczę jakie będą pierwsze opinie o tym szkle i oczywiście się zastanowię co dalej. Zupełnie innym tematem jest to czy rzeczywiście pierwsze szkło na APS-C po 4 latach to powinno być właśnie coś takiego – moim skromnym zdaniem, coś w stylu 16-70 f/2.8 było by rzeczą dla ogółu bardziej pożądaną. Tutaj polityka Sony jest dość enigmatyczna…
Amsterdam w Styczniu. Muszę powiedzieć, że takich pustek w tym mieście jeszcze nie widziałem (w końcu niecały tydzień po nowym roku to pewnie najbardziej ogórkowy sezon jak mógł się trafić). Ale, nie powiem, miało to swój bardzo specyficzny urok. W końcu udało się zrobić trochę zdjęć bez ludzi (co uwielbiam), można też było odkryć na nowo kilka miejsc normalnie przykrytych szczelnie tłumem turystów. Ma to miasto w sobie coś niepowtarzalnego, coś co daje możliwość odkrycia go za każdym razem w trochę inny sposób. Obiecałem sobie, że w czasie następnego pobytu, wyruszę może nieco dalej od centrum, bo ta przestrzeń na razie w moich zdjęciach w zasadzie nie istnieje. Przy okazji warunki, które zastałem – a więc od słońca po mglistą mżawkę, dały możliwość wypróbowania technik naświetlania, o których niedawno pisałem. Trzeba przyznać, że tutaj metody sprawdziły się w 100% – jestem bardzo zadowolony z wyników.
Na koniec oczywiście zapraszam do galerii zdjęć.