Jak wspomniałem w ramach posta o Wzgórzach Dylewskich jakiś czas temu sprawiłem sobie e-bike’a – czyli po naszemu rower elektryczny. Jako, że właśnie, po nieco ponad miesiącu, „pyknęło” mi pierwsze 1000km pomyślałem sobie, że warto napisać na temat moich doświadczeń z jeszcze dość świeżą technologią. Na wstępie chciałbym bardzo mocno zaznaczyć, że nie jestem rowerowym geek-iem, rower zawsze traktowałem i dalej traktuję – jak narzędzie do podróżowania. Nie ścigam się, nie robię czasówek nie uczestniczę w masie krytycznej ð Tak więc moje przemyślenia zdecydowanie pochodzą z tej „lamerskiej” strony tego zacnego hobby.
Ale może warto zacząć od początku. W zasadzie to zaczęło się w trakcie mojego ostatniego pobytu w USA. Pierwszy dzień w San Francisco – całą wyprawę do Sausalito przez Golden Gate i okolice odbyłem właśnie na wypożyczonym e-bike’u. Wtedy to tak na prawdę zrozumiałem o co chodzi – wcześniej byłem przekonany, że rower elektryczny to taka trochę odmiana skutera – tylko na prąd – jedzie sam a rolą jadącego jest tylko kierowanie. Pewnie dlatego wcześniej e-bike’ami się nie interesowałem – choć, jak pisałem, rower to dla mnie narzędzie do podróżowania, to cenię sobie wysiłek fizyczny jaki z tym podróżowaniem jest związany. A tutaj okazało się, że elektryk sam nie pojedzie – a jedynie w pomoże i to w zależności od tego jak jadący mniej lub bardziej cieżko pracuje. Wracając do sedna – wtedy to właśnie postanowiłem, że następny mój rower będzie elektrykiem.
Na wiosnę mojemu Giant’ow Terrago 2 stuknęło dokładnie 10 lat – tak więc pomyślałem sobie, że nadszedł czas na zaplanowaną jeszcze w Stanach zmianę. Pierwszym etapem była decyzja o kierunku – czy szukam roweru miejskiego, trekingowego czy jednak czegoś z gatunku MTB/XC. Szybko padło na to ostatnie – choć wiele jeżdżę po mieście, to jednak bezdroża też często bywają „tematem” moich wypraw. Przyzwyczajenia do roweru MTB też nie należało pomijać. Oczywiście poszukiwania kandydatów odbyłem w interncie – i po obejrzeniu sporej ilości filmów na YT oraz poczytaniu recencji – decyzja padła na produkt krajowy (staram się jak mogę kupować nasze Polskie produkty) – czyli Kross Level Boost 2.0 edycja 2019.
O samym rowerze za dużo nie będę się rozpisywać – specyfikację można sobie sprawdzić u producenta. Ważne, że wyposażono go w nowy napęd produkcji firmy Shimano – model Steps E8000 charakteryzujący się mocą maksymalną 250W oraz dający moment obrotowy o wartości 70Nm i wyposażono w baterię o pojemności 500Wh. Co równie ważne – charakterystykę pracy napędu w 3 dostępnych trybach można modyfikować przy pomocy aplikacji podłączanej do systemu poprzez łącze Bluetooth LE. Wraz z 11-stopniową tylną „przerzutką” system ten zapewnia bardzo duży zakres możliwych warunków jazdy…
Przechodząc do sedna – czyli moje pierwsze 1000km. Warto może wspomnieć o ustawieniach na jakich jeżdzę – 90% przejechanych kilometrów wykonałem w trybie Eco – ustawionym na mały poziom wspomagania. Jest to tryb doskonały do jazdy po mieście lub po szosach lub mało wymagających drogach gruntowych. Zapewnia rozsądny stopień wspomagania w wypadu konieczności podjazdu czy szybkiego nabrania prędkości po postoju pod światłami a jednocześnie pozwala popracować samemu nogami w wypadku jazdy po płaskim. Trzeba też pamiętać, że zgodnie z przepisami – system wspomaga tylko do prędkości 25 km/h – powyżej całość pracy trzeba wykonać samemu (co mnie bardzo pasuje). W wypadku trudniejszego terenu używam trybu Trail, w którym ustawiłem sobie poziom wspomagania na średni. Tryb ten doskonale sprawuje się w lasach, drogach gruntowych o średniej nawierzchni itp. Trzeba sobie powiedzieć, że pierwszy podjazd piaszczystą drogą pod górkę na długo zapamiętam (pozytywnie oczywiście). I w końcu tryb Boost z maksymalnym poziomem wspomagania używam sporadycznie – w mieście przy podjazdach pod Belwederską czy Agrykolę – kiedy nie specjalnie mam ochotę spłynąć potem (szczególnie jak na dworzu jest 32 stopnie w cieniu) lub wtedy kiedy po prostu chcę wrócić spokojnie do domu a w twarz wieje 30km/h wiatru… Wracając do pierwszego 1000km – już sam fakt, że zrobiłem go w nieco ponad miesiąc pokazuje zasadniczą zmianę związaną z elektrykiem – po prostu zacząłem jeździć dużo, dużo więcej. Weekendowe wyprawy nabrały nowego wymiaru – po prostu mogę dojechać i przejechać znacznie dalej przy mniej więcej takim samym poziomie wysiłku jak wcześniej przy trasach krótszych. Do tego zacząłem jeździć po mieście rowerem – kiedy tylko się da (to znaczy na przykład nie leje jak z cebra). Wiatr nie jest już problemem – a jednocześnie przejechanie całej Warszawy w tę i z powrotem bez zalania się potem, też zrobiło się „codziennością”. Warto też wspomnieć o wydajności baterii – producent podaje 150km w trybie Eco, 100km w trybie Trail i 50km w trybie Boost. Muszę powiedzieć, że wartości te są bardzo rozsądne – z moich doświadczeń wynika, że nawet nieco zaniżone.
Podsumowując – dla rowerowych zawodowców e-bike to pewnie obciach i jeździdło dla staruszków, dla mnie – to rower odkryty na nowo i fantastyczny nowy sposób na podróżowanie, to koniec myślenia o tym, czy wiatr jest za silny a może plecak za ciężki. Co więcej, wstępne wyliczenia związane z przesiadką na podróżowanie po mieście rowerem wskazują, że jest spora szansa, że wydatek zwróci się w sporej części w postaci oszczędzonego paliwa.
Na koniec jeszcze tylko kilka informacji o osprzęcie. Do roweru dobrałem sobie fajny zestaw lampek – na przednią wybrałem ręcznie budowaną latarkę w oparciu o obudowę SolarForce i autorski programowany sterownik (odkryłem pojęcie 26-kliku….). Z tyłu zamontowałem lampkę Wall-e. Do tego obowiązkowy prosty dzwonek – choć doświadczenia z jazdy po Warszawie wskazują na to, że powinna to być 100dB syrena ð
3 odpowiedzi na “Pierwszy tysiąc na e-bike’u”