Poprzednią część relacji z mojej tegorocznej wyprawy zakończyłem na ostatnim dniu w Zermatt. Jak napisałem z samego rana wsiadłem w pociąg do Visp, gdzie z kolei złapałem szybkie połączenie do Brig. Z tamtąd miałem bezpośredni pociąg do Mediolanu, gdzie po niecałej godzinie oczekiwania wsiadłem we Freccięrossę do Rzymu. W tym roku na Rzym miałem w zasadzie tylko jeden dzień – w związku z tym postanowiłem nie odwiedzać miejsc mi dobrze znanych (oczywiście poza Lateranem – bo tam nie wolno nie być) i skupić się na wizycie w Zamku Świętego Anioła – zawsze mnie ta budowla fascynowała, a nigdy wcześniej nie miałem okazji jej odwiedzić. Zdecydowanie było warto. Poza pięknymi widokami z górnych tarasów po budowli tej widać jej bardzo długą historię oraz kolejne etapy przebudowy, rozbudowy wraz z kategoryczną zmianą funkcji. Polecam wizytę – bilety można zarezerwować przez Internet na zaś.
Następnego dnia o jakieś absolutnie nieprzyzwoitej godzinie wsiadłem w pociąg na Termini do Chivitavecchi, skąd zamierzałem popłynąć na Sardynię. Dotychczas na promy zawsze dostawałem się przy pomocy samochodu – jak się okazało dotarcie o własnych nogach lub komunikacją zbiorową nie jest takie proste jak by się mogło wydawać. Na przykład w takiej Civitavecchi, która jest w końcu oknem na morze Rzymu, choć większość promów odpływa przed 8 rano – autobusy z dworca kolejowego do pory kursują dopiero od ósmej…
Coż trzeba było iść pieszo i dopiero na terenie portu złapać wewnętrzny autobus do terminala. Dalej na szczęście poszło bez bólu – szybkie wejście na prom, pospieszne poszukiwanie w miarę wygodnego miejsca i na horyzoncie 5 godzin podróży. Upłynęło szybko – szczególnie, że atrakcją tego kursu był wiatr – myślę że po zsumowaniu prędkości promu z wiatrem na pokładzie odczuwało się jakieś dobre 100 km/h – dla mnie nowe doświadczenie. Zgodnie z rozkładem po 5 godzinach prom pospiesznie zbliżał się do wybrzeża Sardynii. W tym roku miałem zobaczyć tylko jej północną cześć – po jednym dniu pobytu o Olbii i udanym wypożyczeniu samochodu „na wariata” przeniosłem się do miejscowości Colonna, gdzie spędziłem 3 dni w hotelu w stylu all-in-one. Na szczęście nie musiałem korzystać z zapewnionych atrakcji bo całość czasu poświęciłem na obejrzenie okolicznych miejscowości. O ile nadmorskie, pachnące bogactwem porty robią mieszane wrażenia to jedno odkrycie było spektakularne i jak to bywa przypadkowe. W niedzielę w poszukiwaniu kościoła odkryłem przepiękną miejscowość San Pantaleo. Położona na skalistych wzgórzach w pewnej odległości od morza wypełniona jest lokalnymi galeriami sztuki oraz przepięknymi uliczkami, na których wydaje się, że zatrzymał się czas. Do tego widok lokalnej społeczności, która po mszy zbiera się w lokalnych kawiarenkach na kultowym espresso do dziś pozostaje w pamięci. Udało mi się też dotrzeć do Golfo Aranchi, miejscowości typowo wypoczynkowej na cyplu za Olbią, ale ta zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie – zapewne dzięki pięknym okolicznościom natury.
Po 3 dniach pobytu na Sardynii przyszedł czas na Korsykę. Nie da się ukryć, że wyspa ta za każdym razem zachwyca mnie klimatem, przyrodą i różnorodnością językową – od nazw ściśle francuskich przez lokalne korsykańskie aż po zupełnie włoskie na północy. Skoro przybyłem z
Sardynii to pobyt na Korsyce naturalnie rozpocząłem w bajkowym, położonym na wysokim klifie Bonifacio. Uroda tego miejsca jest absolutnie bezdyskusyjna. W tym roku udało mi się poderwać rano z łóżka, aby zobaczyć wschód słońca na klifie oświetlający wiszące kilkanaście metrów na morzem miasto i twierdzę. Następnego dnia wynajętym samochodem rozpocząłem podróż przez całą Korsykę (koniecznie przez góry – doświadczenie z zeszłej wyprawy mówiło, że droga południowym wybrzeżem jest okrutnie nudna) – a więc przez Corte i Koryskański Park Narodowy do Bastii, gdzie zamierzałem zostać na kilka dni. Bastia to kolejne magiczne miejsce. To spore miasto rozłożone na wzgórzach wchodzących wprost do Adriatyku urzeka klimatem – szczególnie okolic starego portu oraz samej starówki znajdującej się na wzgórzu. Jak drink z widokiem na port – to tylko na Place du Dujon, a jak dobry „morski” obiad to tylko w starym porcie. Traktując Bastię jako bazę wypadową udało mi się tym razem przejechać najbardziej wysuniętą na północ cześć Korsyki – malowniczy i obfitujący w urokliwe plaże i miasteczka górzysty półwysep nad Bastią. Udało mi się nawet trochę posiedzieć na plaży – jakieś 15 minut, co na moje możliwości i tak oceniam jako przepych. W Bastii też zakończyłem swoją przygodę z Korsyką wsiadając na prom udający się do Livorno. O tym w następnej części.
Jedna odpowiedź do “Z Rzymu na Sardynię i Korsykę”