Nadszedł czas, żeby podsumować pierwszą część mojej tegorocznej wyprawy wakacyjnej – Szwajcarskie Alpy. W tym roku postanowiłem wrócić do Zermatt, gdzie byłem rok temu i już bardziej świadomie przejść okoliczne ścieżki a także spróbować nieco powspinać się na własnych nogach na okoliczne szczyty, oczywiście dostępne dla przeciętnego „hikera”.
Dzień 0 – Podroż
Oczywiście podróż zaplanowałem tak aby rozpocząć ją w Zurych’u. Moje dalsze plany wymagały powrotu z Monachium – niestety w takich okolicznościach po raz kolejny nie mogłem skorzystać z usług naszego narodowego przewoźnika – LOTu, ponieważ tenże, od ponad dwóch lat nie dorobił się na swojej nowej stronie internetowej możliwości zarezerwowania podróży wieloetapowej. Skorzystałem z Lufthansy (lecąc na odcinku Warszawa-Zurhych liniami Swiss). Wyszedłem na tym lepiej, bo w obie strony przynajmniej dostałem na pokładzie kanapkę ð W Zurychu zamierzałem od razu z lotniska pojechać do Zermatt przez Visp, jednakże długa kolejka do kasy w celu zakupienia Swiss Travel Pass spowodowała, że musiałem na pociąg poczekać nieco dłużej (godzinkę) – więc udałem się na Zurych HBF, żeby chociaż pooglądać sobie pociągi. W kolejce zaprzyjaźniłem się z dwójką starszych anglików, których miałem potem jeszcze okazję raz spotkać z Zermatt. Do Zermatt dojechałem zgodnie z planem (w Visp miałem 7 minut na przesiadkę, pociąg przyjechał z opóźnieniem 3-ech, za co byłem wielokrotnie przepraszany… Szwajcaria). Prognoza pogody na następne dni nie była specjalnie optymistyczna.
Dzień 1 – Hohtali i Gornergrat
Zgodnie z prognozą poranek przywitał mnie chmurami. Plan miałem już opracowany dzień wcześniej, w końcu podróż do Zermatt poza pięknymi widokami umożliwiła zrobienie trochę planów na kolejne dni. Postanowiłem zrobić proste podejście na Hohtali z Gornergratt i potem zejść przez Riffelberg i Frugg do Furi. Kiedy dojechałem na Gornergratt było jeszcze całkiem ładnie i ogólnie pogoda wcale nie zamierzała uraczyć mnie deszczem. Po kilku pamiątkowych zdjęciach ruszyłem na Hohtali. Bardzo szybko zorientowałem się, że w tym roku w tej części Alp jest znacznie więcej śniegu. Dużą cześć trasy musiałem pokonać po śniegu i to dość głębokim. Na szczęście ścieżka była dość dobrze wydeptana przez moich poprzedników. Z odrobiną satysfakcji na Hohtali (3272 m.n.p.m.) dotarłem nie specjalnie się męcząc. Na szczycie – zupełna pustka, zamknięta zimowa stacja kolejki i ja sam.
Chwilę się pokręciłem i udałem się w drogę powrotną na Gornergratt, gdzie zjadłem obowiązkową szarlotkę, chwilę pogapiłem się na docierające tu pociągi i udałem się w kierunku Riffelbergu, który minąłem w zasadzie bez zatrzymania, jedynie przypominając sobie zeszłoroczną przypadkową wolontariuszkę, która uratowała mi życie dając pelerynę przeciwdeszczową. Schodząc w kierunku doliny Frug wiedziałem, że w tym roku będę musiał poważnej zmierzyć się z wiszącym mostem, który w zeszłym roku przeszedłem w zasadzie z zamkniętymi oczami. W dolinie złapał mnie lekki deszcz i towarzyszył już w zasadzie do końca tego dnia. Most udało się przejść, a nawet zrobić na nim kilka zdjęć. Byłem z siebie ogromnie dumny ð Drogę z Furi do Zermatt ułatwiłem sobie podróżując wagonikiem kolejki Matterhorn Express. W wagoniku zorientowałem się, że moja przeciwdeszczowa kurtka, którą przed wyjazdem postanowiłem zaimpregnować specyfikiem z Decathlon’a już wcale nie jest przeciwdeszczowa. Patrząc się na prognozę pogody – następnego dnia mogło to być pewnym wyzwaniem.
Dzień 2 – Rothorn
Prognoza na ten dzień była nieubłagana – pełne zachmurzenie i opady deszczu. Coż zrobić, przecież nie będę siedział w hotelu – postanowiłem wybrać się na Rothorn. Poprzedniego lata zrobiłem tam masę dobrych zdjęć i pięknej pogodzie tak więc w tym roku będzie zdecydowanie mniej szkoda. Do Blauherd dojechałem kolejką, skąd zamierzałem wsiąść w wagonik na Rothorn – jednakże okazało się, że kolej linowa jest w remoncie. Coż, dobrze się złożyło, postanowiłem w takim razie dalszą część drogi pokonać na nogach (gdyby nie pogoda, to taki plan miałbym od samego początku). Okazało się, że wcale nie jest tak źle, co prawda chmury były bardzo nisko, ale na szczęście specjalnie z nich nie padało. Minąłem jeziorka Stellisee i dotarłem do Fluhalp, po drodze widząc chowające się przy pierwszym spojrzeniu alpejskie świstaki. Marzyło mi się, żeby zbliżyć się choć do jednego. Na Fluhalp zorientowałem się, że na Rothorn będę szedł sam – nie było widać nikogo na szlaku dalej a turyści na miejscu zdecydowanie wybierali zejście słynną ścieżką 5-Sennweg. Jak się okazało, samotna droga, zaowocowała możliwością bardzo bliskiego obcowania z florą a przede wszystkim fauną alpejską. Już na samym początku minęły mnie dwie kozice – jedna z nich postanowiła nieco poprzyglądać się moim poczynaniom, co dało okazję na zdjęcie. Nie specjalnie dalej zauważyłem świstaka, który najwyraźniej uznał, że samotny turysta nie będzie dla niego specjalnym zagrożeniem i przyglądając mi się z zaciekawieniem pozwolił zbliżyć się na odległość dającą możliwość zrobienia na prawdę fajnego kadru. Udało się, miałem zdjęcie świstaka! Tak się ucieszyłem, że skutecznie delikwenta wystraszyłem – musiałem pewnie aż sobie coś tam krzyknąć. Kilka minut później trafił się kolejny, bacznie obserwujący moje postępy we wspinaniu się ku szczytowi. Końcówkę drogi odbyłem po dość grubym śniegu, w którym nie specjalnie łatwo było znaleźć właściwą drogę. Na Rothornie byłem zupełnie sam – z pominięciem wszechobecnych chmur. Widoków nie było, ale ja byłem fantastycznie zadowolony ze zdjęć zwierzaków. Drogę zejściową wybrałem taką samą jak w zeszłym roku – z resztą nie za bardzo miałem inne wyjście. Była o tyle inna, że w tym roku znowu prowadziła w dużej części przez pola śniegowe, w dodatku podbite dość nieprzyjemnym grząskim błotnistym gruntem. W zasadzie na całym zejściu do Blauherd (drogą przez dolinę Kumme) towarzyszyły mi śmigłowce Air Zermatt nie robiące sobie nic z ciężkich warunków pogodowych panujących tego dnia. Cała dolina Kumme wypełniona była resztkami dolnej stacji wyciągu narciarskiego, którego lawina dosłownie zamieniła na rozciągniętą na kilka kilometrów miazgę. Dalszą drogę do Zermatt przez Baluherd i Sunnegę odbyłem w zasadzie cały czas w chmurach i lekkiej mżawce. Nie odciągany widokami wzrok mógł skupić się na roślinności, którą postanowiłem uwiecznić na zdjęciach. Pomimo pogody wyprawa udała się ponad oczekiwania.
Dzień 3 – Pod sam Matterhorn
Tego dnia prognoza znowu się sprawdziła. Po serii nocnych burz rano pojawiło się piękne słońce. Taka pogoda miała już się utrzymać do końca mojego pobytu w Alpach. Nie specjalnie długo się zastanawiając – postanowiłem wyruszyć na Klein Matterhorn skąd zjeżdżając do Trockener Steig chciałem wyruszyć lodowcem pod samą północną ścianę Matterhornu. Wsiadłem w zasadzie w pierwszy wagonik koleji Matterhorn Express aby mniej więcej chwilę przed dziewiątą znaleźć się na szczycie Klein Matterhorn’u na wysokości 3884 m.n.p.m. W zeszłym roku, nie miałem okazji być w tym miejscu przy tak wspaniałem pogodzie. Urzekające widoki na wszystkie strony zatrzymały mnie tam na dobrą godzinę. Udało się zrobić zdjęcia Mont Blanc, który tego dnia był bardzo dobrze widoczny. Po tejże godzinie, szybko zjechałem do Trockener Steig, skąd rozpocząłem, w zasadzie samotną, podróż w kierunku Matterhornu ścieżka Matterhorn Glacier Trail. W tym czasie Le Crevin, jak to na niego przystało, zaczął już odziewać się z tworzące się na jego pionowych ścianach chmury. Trasa wiodła przez płaskowyż utworzony przez lodowiec Frugg wypełniony rumowiskami kamienia, śniegiem, lodem oraz malowniczymi jeziorkami lodowcowymi. Zatrzymując się co chwilę i podziwiając coraz bliżej znajdującą się „górę gór” dotarłem do podnóża ściany północnej, gdzie szlak schodził w końcówkę doliny lodowcowej kilkukrotnie przekraczając rzekę wypływającą z topniejącego lodowca. Mniej więcej z tego miejsca miałem zamiar zrobić krótkie podejście do chatki Hornlihutte – czyli miejsca startowego większości wypraw na szczyt Matterhornu. Niestety strach o coraz bardziej bolące kolana (w zasadzie to jedyna rzecz na jaką mogłem sobie ponarzekać) powstrzymał mnie przed tym pomysłem – zapewne dał bym radę tam wejść, natomiast zejście mogło się okazać dość bolesne. W końcu byłem cały czas na wysokości ponad 3000 metrów, skąd musiałem jeszcze zejść do Zermatt czyli dobre 2 tysiące metrów w dół. Chatkę Hornli w takim razie zostawiłem na następny raz. Zszedłem do Schwarzee, gdzie po krótkim postoju dającym odpoczynek kolanom oraz wymoczeniu nóg w jeziorku ruszyłem w dół do Zermatt. Tego dnia znowu skorzystałem z dobrodziejstwa kolejki z Furi. Był to fantastyczny dzień – udało mi się podejść tak blisko Matterhornu – góry, która nie przestaje wrzynać się w pamięć i pobudzać wyobraźnię.
Dzień 4 – Selisee i krawędź lodowca
Wiedziałem, że będzie to ostatni dzień w tej części Alp. Choć miałem jeszcze jeden w zapasie, moje kolana stanowczo mówiły, że to jest ostatni dzień chodzenia bez odpoczynku. Pogoda miała być fantastyczna – bez zachmurzenia, doskonała widzialność. Długo nie myśląc – zdecydowałem że wjeżdżam ponownie do Blauherd i wyruszam nad jeziorka, w których tak wspaniale odbija się Matterhorn. Dostałem to czego chciałem – widoki z folderach i przewodnikach okazały się być prawdziwe. Bardzo cieszyłem się, że wziąłem ze sobą mały statywik oraz filtr szary o zmiennej gęstości. Dzięki temu udało się zrobić na prawdę bardzo klimatyczne i nieco kiczowate zdjęcia „z odbiciem”. Po długiej sesji zdjęciowej postanowiłem, że trzeba by było jednak jeszcze gdzieś wejść – Rothorn co prawda kusił ponownie, ale nie chciałem robić tej samej drogi. Dlatego też postanowiłem porzucić nazwany szlak i ruszyć dalej w górę doliny z zamiarem dojścia na szczyt moreny centralnej utworzonej przez jeden z boków lodowca Findelgletscher. Udało się. Absolutnie zapierające dech w piesiach widoki, których zupełnie nie udało odtworzyć się na zdjęciach. Z jednej strony porośnięta roślinnością łagodna morena kończąca się kilkusetmetrowym urwiskiem, pozbawionym roślinności, przypominającym nieco krajobraz księżycowy. Krawędzią urwiska zszedłem aż do doliny Findel, gdzie zamiast schodzić wraz z tłumem turystów w kierunku Sunnegi postanowiłem wspiąć się drogą okrężną i dojść do Riffelberg’u. Wchodzenie wychodziło mi znacznie lepiej niż schodzenie – a z Riffelbergu postanowiłem zabrać się koleją Gornergratt do Zermatt. To był najbardziej „zdjęciowy” dzień. Zrobiłem masę kiczowatych odbić w jeziorkach oraz szerokich panoram jakie dostarcza zejście doliną Findel oraz podejście pod Riffelberg.
Dzień 5 – Eggishorn
Jak już pisałem, tego dnia postanowiłem odpocząć. Pomyślałem sobie, że pojadę przez Visp i Brig do Feisch, skąd kolejką linową można wjechać na Eggishorn, z którego to z kolei widać największy w Europie, liczący sobie 23km długości, lodowiec Aletsch. Przy okazji przetrenowałem dworzec w Brig, na którym następnego dnia miałem przesiąść się do pociągu jadącego do Włoch. W Feisch zgodnie z planem wsiadłem do kolejki górskiej, która zawiozła mnie na wzniesienie, z którego można było wejść na Eggishorn. Góra ta okazała się ogromną kupą wielkich kamieni, co przy moich kolanach wcale nie uczyniło wspinaczki przyjemną. Za to widok ze szczytu wszystko wynagradza. Ogromny lodowiec Aletsch robi potężne wrażenie. Ogromnym łukiem zawija się wokół wielkiego pasma górskiego, w którym dobrze widać znany szczyt Jungfrau. Na szczycie miałem przyjemność poznać dwie panie z Polski, z którymi uciąłem sobie dłuższą i bardzo miłą pogawędkę. Po pokręceniu się po okolicy, zjechałem z powrotem do Feisch, gdzie złapałem pociąg do Visp, gdzie mogłem przesiąść się do kolejnego pociągu do Zermatt. Wieczorem odwiedziłem jeszcze cmentarz pod lokalnym kościołem, gdzie znajdują się nagrobki alpinistów, którzy zginęli na zboczach Matterhornu. Krótka modlitwa i chwila zadumania nad potęgą tej pięknej ale i jak bardzo niebezpiecznej góry.
Następnego dnia wsiadłem w pociąg do Brig, skąd miałem udać się do Mediolanu, Rzymu aby następnego dnia w Chivitavecchi wsiąć na prom na Sardynię… ale to temat na następny odcinek relacji.